MegaBaza edukacyjna Perspektywy®


Cudowna melina  Kazimierz Orłoś

pogaducha mPierwszej lekturze tej książki, przed laty, towarzyszył dreszczyk emocji. Nic dziwnego. Odrzucona z przyczyn politycznych przez cenzurę nie doczekała się publikacji w krajowym wydawnictwie. Poznaliśmy ją dzięki nieocenionej paryskiej Kulturze1, potem to emigracyjne wydanie z 1973 roku upowszechniło się dzięki przedrukom w tzw. drugim obiegu. Cudowna melina Kazimierza Orłosia, bo taki jest tytuł tej powieści, opowiada o czasach, dla młodszych, współczesnych czytelników, prehistorycznych. Akcja bowiem toczy się w Polsce, u progu lat siedemdziesiątych. Jej zbiorowym bohaterem jest społeczność niewielkiego powiatowego miasteczka, gdzieś zapewne na Podkarpaciu. I władza. A właściwie: przede wszystkim władza. Również i ta, której pod żadnym pozorem nie wolno było wówczas krytykować – partyjna.

cudowna melinaCiekawa jest perspektywa narracyjna utworu skonstruowana na niedopowiedzeniach; przebiegu wydarzeń możemy się tylko domyślać, nic nie jest do końca pewne. Może było tak, a może tak… Mógł przyjechać do nas wieczorem, ostatnim autobusem, kiedy już sklepy były pozamykane. Spóźnieni goście wychodzili z Obywatelskiej. Na rynku pijani chłopi śpiewali wsiadając do taksówek. Postał koło autobusu chwilę – nie wiedział pewno, dokąd iść. Może nie miał pieniędzy? Mógł wejść do poczekalni i tam przesiedzieć do rana. […] A może przyjechał w południe, zatłoczonym autobusem, którym te same kobiety jechały na targ? Mógł wysiąść na rynku i stać chwilę patrząc na szary gmach Prezydium Rady Narodowej. Widział pewno odbicie nieba w szybach2 (to opis pojawienia się głównego bohatera).

Najistotniejszą cechą opisywanego świata jest determinujący postawy i zachowania ludzi moralny relatywizm, niedostatek jakichkolwiek głębszych wartości. A bez nich żadnego sensownego ładu społecznego zbudować się nie da. Bohaterów tej historii stworzył system – wbrew składanym nieustannie deklaracjom, kompletnie nieliczący się z obywatelami, traktujący ich jak nieistotne elementy zadekretowanego porządku. Gdyby jeszcze w tym porządku dało się w miarę godnie żyć, byłby być może do zniesienia. Rzecz w tym, że to niemożliwe. Wszystko wokół – szare, biedne, brzydkie – wymusza niejako wybór biernej, bezrefleksyjnej egzystencji jako sposobu na przetrwanie. A to z kolei rodzi zło. Najczęściej, jak powiedziałaby Hannah Arendt3, banalne, w najprostszej postaci.

Wszelkie przejawy tego zła miasteczko przyjmuje obojętnie, jako coś naturalnego. Coś ty, Heniu taki romantyk? – śmiał się gość. Jak dają, bierz, kiedy możesz przymknąć oko, przymykaj. Z ludźmi trzeba umiejętnie, inaczej oni ciebie tak! – I pokazał kciukiem podłogę. Ten świat taki jest, zdają się więc myśleć bohaterowie. A jeśli tak, to musimy się przystosować do jego reguł, zaakceptować je. Zwłaszcza, że wiele spośród nich aktywnie tworzy wszechwładny w okolicy sekretarz partii o symbolicznie brzmiącym nazwisku Miedza… Typ to raczej odrażający, satrapa budujący swoją pozycję na strachu otoczenia, serwilizmie lokalnej pseudoelity, która świetnie wie, że jest w pełni uzależniona od jego kaprysów, humoru w danej chwili, powodzenia drobnych, na prowincjonalną miarę szytych interesów.

Upodabniają się do niego, co zresztą przychodzi im z łatwością, albowiem wywodzą się z podobnego, mówiąc delikatnie, kręgu społeczno-kulturowego. Ponieważ jednak wiedzą, że łaska pańska na pstrym koniu jeździ, służą wiernie, dbając by był zadowolony z ich poczynań. W przeciwnym wypadku ucierpią na tym ich własne interesy. Zgodnie z zasadą: ręka rękę myje… I tak kręci się ten światek, w którym chamstwo, złodziejstwo, głupota wyznaczają rytm życia, a drobne i grubsze świństewka są czymś codziennym i naturalnym.

I oto nagle, nie wiadomo skąd – a właściwie wiadomo, choć tylko jednej osobie – pojawia się w miasteczku tajemniczy przybysz. Wygląda lumpowato, nie budzi zaufania, udaje mu się jednak spotkać z nie byle kim, bo przewodniczącym rady powiatowej – w tamtych czasach figurze bardzo prominentnej. Ów przewodniczący (Henryk Turoń), zupełnie niepasujący do miejscowego układu idealista (tacy też się w tamtych czasach zdarzali), rozpoznaje w nim dawnego szkolnego kolegę. Postanawia mu pomóc, a przy okazji upiec własną pieczeń: zdemaskować swoich kolegów z aparatu partyjnego, milicjantów, szefów ważnych państwowych instytucji i przedsiębiorstw wspierających się wzajemnie w łajdackich poczynaniach. Każe mu zagrać rolę dziennikarza, który przyjechał, by zrobić reportaż z życia miasteczka. Oczywiście pozytywny. Innych w tych czasach raczej nie zamawiano…

Mamy więc sytuację, można by rzec, klasyczną, przeniesioną prosto z Rewizora Gogola. Podobnie jak w tej genialnej satyrze dziewiętnastowiecznego rosyjskiego dramaturga, wszyscy, z miejscowymi notablami na czele, starają się przypodobać dziennikarzowi sądząc, skądinąd słusznie, że to, co napisze, może albo wzmocnić ich pozycję, albo pogrążyć. Zupełnie, jak dziś… Andrzej Muszyna (to ów wspomniany przybysz), drobny pijaczyna z niejasną przeszłością, dawny szkolny kolega przewodniczącego, zostanie przezeń wykorzystany na wzór gogolowski właśnie. Przebierze go w porządne w miarę ciuchy, wyposaży w aparat fotograficzny i każe zadawać niewygodne pytania członkom kliki, która opanowała okolicę traktując ją jak prywatny folwark. Liczy na to, ze ich wystraszy, zmusi do większej empatii wobec ludzi, pracy na ich rzecz. Że ukróci złodziejstwo, przemoc, kolesiostwo. Trudno się dziwić, wszak na pytania Muszyny: A Turoń jaki jest? […] Chwalą go ludzie? wpływowy miejscowy pijaczek na urzędniczym stanowisku, niejaki Flacha, odpowiada: Uczciwy człowiek, na pewno. Ale żeby ludzki, taki, co sam pożyje i da innym pożyć, to nie.

Wydaje się więc, że coś dzięki podstępowi przewodniczącego może się w miasteczku zmienić na lepsze. Że wystraszona możliwością zdemaskowania przekrętów, samowoli, władza zmieni się nieco, a nawróceni winowajcy wyznają grzechy i obiecają poprawę. Nic bardziej mylnego. Tak, jak bohaterowie Żeromskiego (Stanisława Bozowska, Piotr Obarecki), przewodniczący Turoń przegra tę grę. Nie zostanie zwycięskim szeryfem, szlachetność polegnie w walce ze złem. Czy mogło stać się inaczej? Odpowiedź na to pytanie wydaje się oczywista: w tamtym systemie (czy tylko w tamtym?) było to niemożliwe – chyba, że jakieś podłości stawały się na tyle publiczne, że nie dało się ich ukryć. Wtedy szukało się kozła ofiarnego, zwalano na niego winę, piętnowano występek traktując go jako coś absolutnie marginalnego w ogólnie szczęśliwych czasach. I oczywiście chwalono czujność i bezkompromisowość władzy, która wyciąga wnioski, naprawia itp.

Swoją szansę przegra też Muszyna. Dziewczynie, którą chyba pokochał, wyznaje: Chciałem tu zacząć inaczej żyć. Wie pani jak to czasem jest. Wszystko człowiekowi odejmą. Trzeba zaczynać od nowa. Zdemaskowanego, po libacji w Obywatelskiej, jak zwykle pijanego, wsadzi do autobusu kompan od kieliszka, wspomniany już Flacha. Miało być lepiej, wyszło jak zwykle…

Cudowna melina jest dziś powszechnie dostępna. Można i warto ją przeczytać, do czego zachęcam tą pogaduchą. Ale namawiam też, by po lekturze zerknąć do innej książki Orłosia – Historii „Cudownej meliny”, wydanej w 1987 roku, także przez Instytut Literacki w Paryżu (dziś oczywiście dostępne są wydania krajowe). Znajdziemy tu mnóstwo kapitalnych obrazków z życia w PRL. Malowane niejako z natury, są wynikiem obserwacji poczynionych podczas pracy na wielkich budowach socjalizmu, w gabinetach ludzi władzy, czy wymuszonych sytuacją kontaktami z ubekami. Nie przekute w czysto literacki kształt, podane w formie zapisków z dziennika, osobistych choć nienacechowanych emocjami wspomnień, są na wskroś realistyczne, rzucają ostry snop światła na tamte czasy, pozwalają je dostrzec in statu nascendi4 i dzięki temu lepiej zrozumieć. I może skonfrontować z opowieściami rodziców, dziadków, własną pamięcią…

A poza tym Historia… to zapis perypetii autora będących konsekwencją decyzji o publikacji swojego utworu (jak pisała posłuszna i wierna władzy krytyka) we wrażym, antypolskim i antysocjalistycznym emigracyjnym wydawnictwie. Świetną próbką języka tych recenzji mogą być fragmenty jedynej chyba opublikowanej w latach siedemdziesiątych oficjalnie, w moczarowskim miesięczniku Barwy5. Taki na przykład: Wolność w rozumieniu Orłosia to bezkarne, swobodne popluwanie na wszystko, co się w naszym kraju dzieje, począwszy od samej idei socjalizmu, a skończywszy na śniegu, który w ich dziełach pada zawsze brudny, szary. No bo jakiż ma padać u komunistów? Wolność w jego rozumieniu to bezkarne, swobodne obrażanie ludzi, którzy na co dzień, z wysiłkiem, samozaparciem budują gmach, któremu na imię Ojczyzna. Wolność to swoboda obrażania inteligentów i robotników, nauczycieli i chłopów, działaczy partyjnych i młodzieżowych, milicjantów, kierowców, zamiataczy ulic. Słowem wszystkich. Podobnych znajdziemy w cytowanym tekście więcej. Fajna poetyka, fajny język, nieprawdaż? Tylko czy aby nam czegoś, całkiem współczesnego, nie przypomina…

Historia „Cudownej meliny” to tekst niebywale interesujący – z jednej strony ukazuje sceny z życia pisarza skazanego na literacki niebyt, z drugiej zaś prezentuje mechanizm wykluczenia i represji stosowanych przez ówczesna władzę. Minęły lata, żyjemy w innym kraju, zdawałoby się wszystko zmieniło się na lepsze. Ale w niektórych głowach coś jakby z tamtych lat zostało… Tęsknota za prawem do ustalania co dobre, a co złe, co słuszne, a co nie. A i mechanizmy sprawowania władzy bywają podobne. I ciągle lektura opowiadań i powieści Kazimierza Orłosia prowokuje do szukania odpowiedzi na pytanie: na ile jako społeczeństwo jesteśmy inni niż czterdzieści lat temu? No, właśnie! Na ile…?

PS. W 2012 roku Kazimierz Orłoś wydał w krakowskim Wydawnictwie Literackim nową książkę – Dom pod Lutnią6. Ciepło przyjęta przez krytykę i czytelników opowiada o powojennych latach na Mazurach – tyglu, w którym mieszają się (kulturowo, politycznie) różne żywioły: polski, ukraiński, niemiecki i ten najważniejszy, lokalny. A wszystko widziane oczami dorastającego chłopca, alter ego autora, wplątanego w świat trudnych spraw okresu stalinowskiego – nieuniknionego tła pierwszych doświadczeń życiowych. Tę opowieść o miłości, przyjaźni na skrzyżowaniu dwóch światów – przed i powojennego warto przeczytać.


1 Tak określano przemycane do kraju teksty publikowane przez założony w 1946 roku przez Jerzego Giedroycia Instytut Literacki. Powstał we Włoszech, ale od 1947 do 2000 roku (kiedy zmarł jego twórca) jego siedzibą był słynny dom w Maisons-Laffitte pod Paryżem. W 1953 roku powstała Biblioteka Kultury – przedsięwzięcie stawiające sobie za cel upowszechnianie tekstów literackich, historycznych, eseistyki politycznej. 
2 Cytuję za: Kazimierz Orłoś, Cudowna melina, Wydawnictwo Iskry, Warszawa 1989, str. 5-6. Kolejne cytaty ze stron: 18, 33, 135.
3 Jedna z największych intelektualistek XX wieku, autorka m.in. głośnych prac z pogranicza filozofii i publicystyki społeczno-politycznej (Korzenie totalitaryzmu, Eichmann w Jerozolimie). Podtytuł tej drugiej brzmi: Rzecz o banalności zła i wszedł do światowego obiegu jako określenie postaw wydawałoby się zupełnie normalnych, a w istocie prowadzących do zachowań głęboko nagannych, często zbrodniczych na ogromną skalę.
4 Często używany łaciński zwrot oznaczający stan rzeczy opisany w momencie ich dziania się.
5 Autorem tej recenzji – paszkwilu był Jerzy Grzymkowski, miała tytuł: Popluwanie. Cytuję za: Barwy. Mazowiecki miesięcznik społeczno-kulturalny z 1973 roku, nr 5 (55), strony 1-3. Wspomniany Mieczysław Moczar to jedna z bardziej ponurych postaci PRL. Po wojnie nieprzerwanie związany z tzw. służbami i aparatem władzy.
6 Nie należy mylić z Młynem nad Lutynią, znakomitym, tuż-powojennym opowiadaniem Jarosława Iwaszkiewicza.

© 2022 Perspektywy.pl   O nas | Polityka Prywatności | Znak jakości | Reklama | Kontakt!!!