Dobór tekstów zawartych w arkuszu egzaminacyjnym wiele może powiedzieć o jego twórcy. Przez wiele lat Centralna Komisja Egzaminacyjna preferowała dzieła patriotyczne, mocno osadzone w polskiej kulturze, do bólu tradycyjne, raczej wiejskie niż miejskie, romantyczne, martyrologiczne, powstańcze, wojenne, okupacyjne, z lekką nutą pracy u podstaw w tle.
Erosa było tam tyle, co kot napłakał, poczucia humoru zero.
W grupie liczących się na maturze pisarzy było siedmiu wspaniałych, czyli Jan Kochanowski, Adam Mickiewicz, Bolesław Prus, Władysław Reymont, Henryk Sienkiewicz, Stanisław Wyspiański, Stefan Żeromski. Od wielkiego święta wpadł na egzamin Juliusz Słowacki, raz nosa wetknął Kazimierz Przerwa-Tetmajer, ale w towarzystwie Mickiewicza. Czasem pojawiały się kobiety, głównie Zofia Nałkowska, Eliza Orzeszkowa czy Wisława Szymborska, a pewnego razu nawet Hanna Krall, czym wprawiła w osłupienie pół miliona maturzystów, a polonistom wręcz odebrała mowę. Literatura faktu na poziomie podstawowym z języka polskiego? A kto to zrozumie?
Na szczęście wybrany ze Zdążyć przed Panem Bogiem fragment o staniu na beczce był śmiesznie prosty, dlatego jakoś to poszło. Niektórzy maturzyści skojarzyli jednak opowieść Marka Edelmana o beczce i brodzie z beczką po winie Diogenesa Cynika, zapewne z powodu owej brody, w której i Żydzi, i filozofowie znajdują od dawien dawna upodobanie. Było to trochę w złym guście, w końcu holokaust tak pasuje do starożytnego cynizmu jak czarny pieprz do papieskiej kremówki albo mięso wołowe do wegańskiej potrawy.
Niektórzy egzaminatorzy byli tak oburzeni nawiązaniem do Diogenesa, że proponowali całkiem poważnie, aby nauczyciele pouczyli następne pokolenia uczniów, iż w razie braku pomysłu na sensowną interpretację należy wsadzić sobie palec w oko i zalać pracę łzami. Lepsze to niż pisanie bzdur. Powiedzmy, że teraz właśnie realizuję to zalecenie i pouczam tegorocznych maturzystów: dobierajcie przykłady zgodne z duchem egzaminu dojrzałości, pasujące do tematu i z tej samej bajki, co podany w arkuszu tekst główny.
Wszystko może się zdarzyć
Przez wiele lat matura była przewidywalna. Zaskoczenie z powodu doboru utworu literackiego pojawiało się równie często jak gwałtowne opady śniegu w Dzień Dziecka. Owszem, sypie, że można lepić bałwany, ale nie u nas. Tak było przed laty, jednak na maturze Anno Domini 2015 gust ekspertów CKE musiał skręcić o 180 stopni, ewentualnie wymieniono ekspertów.
Obydwa tematy prac stylistycznych były z gruntu niepolskie, co nie zdarzyło się od czasu Marszałka Piłsudskiego aż dotąd. Pierwszy temat, wprawdzie odnoszący się do Lalki Bolesława Prusa, ale nie wymagajmy cudów, dotyczył opisu Paryża (nie Warszawy – sic!), a drugi sięgał aż za Ocean Atlantycki, do poezji Amerykanki Elizabeth Bishop (konia z rzędem dla maturzysty, który słyszał o niej wcześniej). Uczniom aż kręciło się w głowie od nowości.
Tak oto skończyła się tradycja, że na egzaminie maturalnym uczniowie muszą sięgać Do tych pól malowanych zbożem rozmaitem,/ Wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem;/ Gdzie bursztynowy świerzop, gryka jak śnieg biała,/ Gdzie panieńskim rumieńcem dzięcielina pała. Jedynym polskim akcentem w zeszłorocznych tematach maturalnych było nazwisko tłumacza wiersza Elizabeth Bishop. Jednak jak się dobrze zastanowić, to przecież Stanisław Barańczak połowę życia spędził w USA, więc obecność jego nazwiska w arkuszu egzaminacyjnym nie stanowi żadnego wyłomu.
Dobór tekstów na maturze 2015 był tak zaskakujący, że od tej pory wszystko jest możliwe. W tej dziedzinie egzamin dojrzałości z języka polskiego nie rządzi się już żadnymi zasadami. Jakie dzieła literackie pojawią się w tym roku, to tylko i wyłącznie sprawa gustu ludzi, którzy opracowują testy maturalne.
Gust maturzysty
Jaki jest gust autorów arkusza maturalnego, każdy widzi: po prostu wolna amerykanka. Jednak co wolno ekspertom Centralnej Komisji Egzaminacyjnej, tego nie wolno robić maturzyście. Twórcy testów maturalnych mogą mieć gust rodem z kurnika albo jeszcze lepiej – z bazaru, gdzie sprzedaje się razem mydło i powidło, jednak nic nam do tego. Nie oni są oceniani, lecz tylko i wyłącznie osoby zdające egzamin. Dlatego choćby maturzyście szczęka opadła z powodu pomieszania z poplątaniem, jakie nastąpiło w arkuszu, należy zachować bon ton i we własnej pracy nie pisać od Sasa do lasa, lecz według sensownego i – co równie ważne – świadczącego o dobrym guście kryterium doboru utworów. Nic tak nie irytuje osoby sprawdzającej pracę jak totalny brak gustu autora.
Istnieje, oczywiście, coś takiego jak gust szkolny i wiedza rodem z podręcznika. Kiedy trzeba pisać o śmierci, osobom z taką wrażliwością od razu na myśl przychodzą Treny Jana z Czarnolasu i wiecznie żywa w ich pamięci Orszulka. A gdy należy analizować trudy miłości, to nie ma lepszego przykładu jak nieudane zapędy Wokulskiego do Izabeli czy Tadeusza do Zosi z przerwą na wstąpienie przez pomyłkę do Telimeny.
Nikt tak nie kochał ojczyzny jak Konrad z III cz. Dziadów, nikt równie nie tęsknił za Polską jak Sienkiewiczowski latarnik, nikt nie był bardziej chłopski od bohaterów Chłopów Reymonta, nigdzie nie ma takiej Warszawy jak w Lalce Prusa, nigdzie nie ma takiego wesela jak w Weselu Wyspiańskiego, a jak wypoczywać, to tylko pod lipą Kochanowskiego, chyba że ktoś ma pecha i trafi do karczmy, która Rzym się nazywa.
Nieomal każda praca maturalna wypełniona jest po brzegi przykładami z lektur i nie ma w tym nic złego, chyba że przykład w ogóle nie pasuje do tematu. Zresztą istnieją egzaminatorzy, którzy bez powołania się na klasyka ze szkolnego kanonu nie wyobrażają sobie żadnej uczniowskiej pracy, a maturalnej nade wszystko. Może nie jest to szczególnie wyrafinowany gust, ale przecież do przyjęcia. W końcu matura to nie Fashion Week w Paryżu, gdzie trzeba błysnąć oryginalnością, na egzaminie dojrzałości przeciętność i typowość są całkiem dobrze oceniane.
Nie wszyscy uczniowie chcą być jednak szyci na miarę szkolną. Część młodzieży prędzej odda pustą kartkę, niż powoła się na jakąkolwiek lekturę. Nie ma w tym niczego złego, gdy maturzysta sięga po własne przykłady, a wiedzę wałkowaną na lekcjach omija niczym przeterminowany jogurt. Jego święte prawo. Obecna formuła egzaminu maturalnego zezwala na napisanie pracy (powinno to być wyraźnie zaznaczone w temacie) na podstawie dowolnego tekstu kultury, czasem w połączeniu z analizą podanego w arkuszu fragmentu dzieła. Nie ma zatem żadnych formalnych przeszkód, aby w rozprawce pisać o przygodach agenta 007 czy dzielić się wrażeniami z oglądania Piratów z Karaibów.
Istnieją jednak przeszkody estetyczne. Nie odmawiam uczniom prawa do wolności w korzystaniu z dóbr kultury, jednak proszę o liczenie się z gustem czytelnika, a w wypadku egzaminu – z gustem egzaminatora. Zdarza się bowiem, że maturzysta powołuje się na najbardziej kiczowate lub kompletnie rozmijające się z tematem przykłady, każąc traktować je jak arcydzieła, wręcz krzycząc w swojej pracy: klękajcie, egzaminatorzy, oto wyraz umysłu geniusza, gdy tymczasem omawia sceny z polskich seriali, streszcza reklamę szynki wędzonej wg prastarej receptury albo cytuje słowa polityka tej strony Sejmu, gdzie powinna być już tylko przepaść.
Kiedy czytam, jak maturzysta wynosi pod niebiosa bardzo przeciętne wytwory współczesnej kultury i jednocześnie jest totalnie obojętny na dzieła będące filarami sztuki, czuję się, jakbym gościł na swoich urodzinach przyjaciół, którzy włożyli na siebie łachy znoszone przez meneli, a w prezencie podarowali mi pół spleśniałego chleba. Może i fajny pomysł, ale czyż nie było lepszego? Jeśli więc ktoś chce się silić na oryginalność, to niech to będzie, błagam, przynajmniej w dobrym guście.
Impotencja albo niemożność
Jedną z najważniejszych zasad, jakie rządzą pisaniem wszelkich tekstów, a maturalnych szczególnie, jest posiadanie własnego zdania. W terminologii egzaminacyjnej nazywa się to postawieniem tezy interpretacyjnej albo zwyczajnie tezy do tematu. Poglądy można mieć szerokie bądź wąskie, odlotowe lub przyziemne, można patrzeć na świat z perspektywy żaby albo z lotu ptaka, można być poważnym jak księgowy w trakcie liczenia wypłaty albo dowcipnym niczym James Bond w postępowaniu z wrogami brytyjskiej królowej. Właściwie można na egzaminie powiedzieć wszystko, chociaż nie wszystko warto.
Pisząc pracę maturalną można być subiektywnym lub obiektywnym, zaangażowanym w sprawę albo zdystansowanym i flegmatycznym, zdecydowanym w krytyce albo niechętnym do wydawania druzgoczących opinii, zawsze jednak trzeba mieć jakieś zdanie. Wyżej lub niżej, ale na jakimś stanowisku trzeba stanąć. Na coś trzeba się zdecydować, coś wybrać, a gdy się to uczyni, należy swój wybór promować do upadłego. Nie można – podkreślam raz jeszcze – nie można tworzyć wypowiedzi maturalnej bez tezy i bez argumentów.
Brak zdania i brak chęci do wykazania swoich racji czytelnikowi to strzał z grubej rury we własną potylicę. Zadaniem osoby zdającej egzamin z języka polskiego – tak w formie ustnej, jak i w części pisemnej – jest uzasadnienie swojego poglądu na wylosowany bądź wybrany temat. Gdy zdający wymiguje się od spełnienia tej powinności, jest bardziej irytujący, niż gdyby podczas uroczystego obiadu wrzucił ziemniaki razem z kotletem do kompotu, zabełtał palcem, a potem próbował tę miksturę wciągnąć przez nos i wypuścić uszami.
Wiele osób tworzy swoje prace wg metody kolejnym utworem, na który chcę się powołać w mojej pracy, jest... itp. Maturzysta miesza i bełta w maturalnym kotle, ale żadnej potrawy nie gotuje. Po podaniu kilku przypadkowych przykładów ogłasza koniec. A przecież autor powinien chociaż w minimalnym stopniu wyjaśnić, jak się mają te przykłady do tematu pracy. Z czym to się je? Zadaniem piszącego nie jest wrzucanie kolejnych przykładów na egzaminacyjny stół i wołanie do gości, aby robili z tym bałaganem, co chcą. To tylko wprawia gości w zakłopotanie. Rodzi się wtedy podejrzenie, że w tym szaleństwie nie ma żadnej metody. Jedynie brak gustu, zero pomysłu i totalne wodolejstwo. Takiej uczty nikomu nie życzę. A jak ktoś chce przed maturą popracować nad swoim gustem, niech przeczyta dobrą książkę.